Wacław Oszajca SJ: zamiast hierarchów mówiących o atakach na Kościół, wolę słuchać Franciszka

Wacław Oszajca SJ: zamiast hierarchów mówiących o atakach na Kościół, wolę słuchać Franciszka
(fot. Jakub.hp [CC BY-SA 4.0])

"Tak jak nie da się nikogo nauczyć na przykład matematyki bez sympatii do nauczyciela, tak nie da się nikogo doprowadzić do Boga, gdy Jego personel nie wzbudza zaufania. Zbieramy bolesne konsekwencje własnej buty. Nie dziwmy się, że ludzie mają dziś dość naszej, księżowskiej, arogancji!" - mówi Wacław Oszajca SJ.

Damian Jankowski: Wiemy, że w polskim episkopacie nie ma jednego stanowiska wobec kryzysu związanego z wykorzystywaniem seksualnym nieletnich. Kilku ordynariuszy wystosowało własne listy do diecezjan, w których wyraźnie widać ich zrozumienie problemu, kilku podało skalę zjawiska w swojej diecezji, po premierze filmu Tylko nie mów nikomu braci Sekielskich Rada Stała KEP przygotowała list do odczytania w kościołach. Wciąż słyszymy jednak hierarchów, którzy — w kontekście wykorzystywania seksualnego nieletnich przez księży — mówią o niesprawiedliwym ataku na Kościół…

Wacław Oszajca SJ: Zamiast tych ostatnich wolę słuchać Franciszka, który powtarza, że nigdy dość przepraszania za zbrodnie przedstawicieli Kościoła dokonane na dzieciach.

Film braci Sekielskich był kamykiem, który ruszył lawinę. Ujawnianie przestępstw może się przyczynić do procesu oczyszczania Kościoła, do tego, że katolicy bardziej zaangażują się w ochronę nieletnich, do działań, by takie tragedie więcej się nie zdarzyły. Pamiętajmy jednak, że to, co już się wydarzyło, jest czymś całkowicie złym. Naprawdę potrzebowaliśmy nieludzkiej krzywdy dzieci, żeby zrozumieć, że czegoś nam w Kościele brak?

Nie ma się też co pocieszać, że wykorzystywanie seksualne dzieci dotyczy jedynie „zgniłego Zachodu” (część naszych biskupów naprawdę tak myśli). Żyjemy w klerykalnej kulturze i mamy wierzyć, że brutalne nadużycia władzy księży nie dotyczą Polski? To, że czegoś (jeszcze) nie widzimy na szeroką skalę, nie oznacza, że tego nie ma. Choćby jeden przypadek, to o ten jeden za dużo.

Ponadto obecny kryzys zmusza nas do przypomnienia sobie o fundamentach chrześcijaństwa. Będą one widoczne choćby w sposobie, w jaki potraktujemy sprawców.

Sprawców? A nie ofiary?

Ofiary są najważniejsze, to jasne! Ich wołanie jest głosem samego Chrystusa, jak mówi papież. Od Kościoła należy im się pełne wsparcie oraz zadośćuczynienie, także finansowe! Nie wolno nam jednak — choć może to kogoś oburzać — zapominać również o sprawcach. Oczywiście należy przekazywać ich świeckim organom sprawiedliwości. Rolą Kościoła jest ponadto zadbanie o to, by nie powielać zła i nie odpowiadać złem na zło. Kościelni przełożeni powinni dbać o to, by — jeśli to tylko możliwe — nie zatracić tych duchownych całkowicie, by po odbyciu kary nie byli uznani za martwych, by ich po prostu całkowicie nie przekreślać. Nawet najstraszniejszy przestępca nie traci swojej godności, kara nie może być zemstą. Przestępstwo przestępstwem, a człowiek człowiekiem. Ci biskupi, księża, ale i świeccy, nie przestają być naszymi siostrami i braćmi. To wcale nie oznacza, że akceptujemy ich potworne czyny. Nie wystarczy uznać, że wyrzucimy z naszych szeregów wszystkich pedofilów i uznamy, że to rozwiązało wszelkie problemy. Na barkach Kościoła spoczywa na przykład  odpowiedzialność za tych, którzy kończą odbywanie kary. Nie można ich zostawić samym sobie (a co jeśli powrócą do zbrodniczych czynów?), trzeba pomóc im na przykład w terapii i znalezieniu zajęcia, obszaru, w którym będą mogli służyć Kościołowi. Nie chciałbym, żebyśmy o tym chrześcijańskim aspekcie zapomnieli.

Obecny kryzys zmusza nas do przypomnienia sobie o fundamentach chrześcijaństwa. Będą one widoczne choćby w sposobie, w jaki potraktujemy sprawców.

Obecna sytuacja zmusza wierzących do zadania fundamentalnych pytań. Pierwsze z nich brzmi: po co nam właściwie do szczęścia potrzebny Kościół?

Można oczywiście odpowiedzieć, że w Kościele mamy dostęp do sakramentów i wielowiekowej Tradycji, z której niekiedy warto czerpać inspiracje (uczymy się dzięki niej sposobu działania Boga w przeszłości po to, abyśmy umieli zobaczyć, jak działa On dzisiaj i co nam proponuje na jutro). To jednak nie wystarczy. Jeśli Kościół nie będzie autentyczną wspólnotą, którą człowiek poznaje i gdzie zaczyna czuć się potrzebny, stanie się nikomu do niczego niepotrzebny. Kościół rozumiany jako punkt usługowy chrzcielno-ślubno-pogrzebowy już się kończy. Ślub można zawrzeć w urzędzie stanu cywilnego lub wcale, co do pogrzebu — dziś potrafią go zgrabnie prowadzić świeccy mistrzowie ceremonii.

Kościół zaczyna się tam, gdzie człowiek przyjdzie, zostanie zaakceptowany, zobaczy, że ta grupa ludzi inspiruje go do tego, żeby nie zamykał się w sobie. Do podobnego wniosku doszedł chyba Czesław Miłosz, który w Traktacie teologicznym pisał: „(…) jest mi dobrze w modlącym się tłumie. / Ponieważ  oni wierzą, pomagają mi wierzyć / w ich własne istnienie, istot niepojętych”. „Naturalnie, jestem sceptyczny, ale razem śpiewam, / pokonując w ten sposób przeciwieństwo / pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu” — dodawał.

Jednym słowem Kościół jest po to, żeby człowiek nie dał się zagrzebać tylko w czasie i przestrzeni, żeby chwycił głębszy oddech, który pozwoli mu tworzyć to, co szeroko nazywamy kulturą; żeby wreszcie poczuł się bezpiecznie w tym świecie bez względu na to, co się dzieje wokół. Bezpiecznie dlatego, że odnalazł Boga, któremu ufa.

Zgoda, można by jednak odpowiedzieć, że to samo proponują ruchy społeczne, które niekoniecznie są Kościołem.

Oczywiście, jeśli są gdzieś społeczności czy wspólnoty o podobnym nastawieniu, co szkodzi, by przekroczyć granice ekumenizmu, a nawet chrześcijaństwa? „Kto nie jest przeciwko nam, jest z nami” (Mk 9,40) — ta ewangeliczna zasada odnosi się do wszystkich, którzy starają się wprowadzać w ten świat choćby odrobinę dobra. Tylko się z tego cieszyć, a nie między sobą konkurować. Jako Kościół katolicki nie możemy twierdzić, że tylko my jesteśmy punktem odniesienia dla człowieka próbującego zrozumieć świat, w którym żyje. „Pluralizm i różnorodność religii, koloru skóry, płci, ras i języków są chciane przez Boga” — czytamy w deklaracji z Abu Zabi, którą w lutym 2019 roku podpisali papież Franciszek i wielki imam Al-Azhar Ahmed al-Tayeb.

Drugie pytanie brzmi: jak nie stracić wiary w Kościele, w którym widzimy tyle zła?

Lubię przywoływać opowiadanie z Dekameronu Boccaccia o dwóch przyjaciołach — Giannotcie di Civignim i Abrahamie. Ten pierwszy usiłował nawrócić drugiego z judaizmu na katolicyzm. Po jakimś czasie Abraham był bliski konwersji, ale chcąc się przekonać, jak wygląda życie chrześcijan, postanowił udać się do Rzymu. Giannotto, wiedząc doskonale, co się tam dzieje, na próżno próbował odwieść przyjaciela od tego zamiaru. Abraham pojechał, po pewnym czasie wrócił i oświadczył: „Według mojego mniemania, wasz najwyższy pasterz, jak i wszyscy jego duchowni, z wielką pilnością i staraniem chcą religię chrześcijańską poniżyć i z oblicza świata ją zetrzeć, chociaż winni przecież być jej wsparciem i ochroną. A jako że, mimo tych wysiłków, wasza wiara coraz bardziej się rozprzestrzenia i coraz jaśniejszą i doskonalszą się staje, musiał Duch Święty w nią wstąpić (…). Dlatego też, jeśli dawniej głuchy byłem na twoje prośby i nie chciałem chrześcijaństwa przyjąć, to teraz mówię ci jawnie, że nic nie będzie w stanie mnie od tego powstrzymać. Chodźmy zatem do kościoła, pragnę przyjąć chrzest!”.

Opowiedziałem tę historię kilka lat temu w PEN Clubie podczas spotkania wokół książki Nie stracić wiary w Watykanie Stefana Frankiewicza i Cezarego Gawrysia. W pierwszym rzędzie siedział abp Celestino Migliore, ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce. Śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Jak się później spotkaliśmy, dalej żartowaliśmy na ten temat.

Przechodzimy obecnie w Kościele bardzo trudny egzamin. Na jaw — jak mówiliśmy — wychodzą afery seksualne, których ofiarami były osoby nieletnie, do tego dochodzą niejasności finansowe w lokalnych kuriach i w samej Kurii Rzymskiej. Słowem, wszystko to faktycznie kusi do odwrócenia się na pięcie i trzaśnięcia kościelnymi drzwiami. Jeśli pytasz mnie, jak nie stracić wiary w Kościele, chciałbym jednak uporządkować to, kto miałby ją tracić.

Proszę, jestem ciekawy.

Otóż odejdą z niego zapewne ludzie, dla których katolicyzm był jedynie kulturową naleciałością, potrzebną tylko od święta, gdy trzeba na przykład wyprawić piękny ślub lub ochrzcić dzieci. Kryzys powinien także solidnie zatrząść naszym życiem społeczno-politycznym, które przyzwyczajone było dotychczas na przykład do mszy podczas uroczystości państwowych.

To, co dzieje się niedobrego w Kościele, jest świetnym usprawiedliwieniem także dla tych, którzy chcieli zrezygnować z praktyk religijnych z zupełnie innych powodów, choćby z poczucia braku czasu na mszę. Nie sądzę jednak, by kryzys gruntownie zachwiał podstawami wiary osób, które w Kościele miały już okazję spotkać Boga.

Dobrze, ale tych nie jest znowu tak wielu. Dla całej reszty kryzys będzie zgorszeniem, które realnie może spowodować utratę ich słabej wiary (a kto z nas ma mocną?). Ksiądz Józef Tischner powtarzał, że nigdy nie spotkał kogoś, kto odszedł od Kościoła z powodu lektury pism Marksa, znał jednak wielu, którzy zrobili to po kontakcie ze swoim proboszczem. „Jasną Twą postać zasłoniły mi cienie Twoich, Boże, kłamliwych tłumaczów” — pisał Janusz Korczak w swojej Modlitwie pojednania. Nie oszukujmy się, brak wiarygodności ziemskiego personelu Boga to potężny przyczynek do ateizacji społeczeństwa.

Zgoda. To, co przed chwilą powiedziałem, nie oznacza, że przedstawiciele Kościoła mogą kogokolwiek z niego wypędzać. Nie to jest naszą rolą. Powinniśmy przygarniać wszystkich, tak jak Chrystus.

To prawda, że ogromnym problemem pozostaje dziś wiarygodność duchownych. Staliśmy się — jak mówi papież Franciszek — zupełnie nieprzekonujący. Ludzie są nami zmęczeni, zniechęceni naszymi postawami, drażnimy ich, w najlepszym zresztą przypadku. Tak jak nie da się nikogo nauczyć na przykład matematyki bez sympatii do nauczyciela, tak nie da się nikogo doprowadzić do Boga, gdy Jego personel nie wzbudza zaufania. Zbieramy bolesne konsekwencje własnej buty. Nie dziwmy się, że ludzie mają dziś dość naszej, księżowskiej, arogancji! A gniew ludzi — jak mówi papież Franciszek — może być w tym przypadku gniewem samego Boga.

Gniew ludzi (...) może być w tym przypadku gniewem samego Boga.

Zatrzymam się jeszcze na zranionych przez Kościół. Powiem ci szczerze, że zupełnie nie dziwię się ofiarom seksualnych przestępców w sutannach, którzy po traumatycznych przeżyciach trzymają się z daleka od instytucji Kościoła.

Najgorszą reakcją katolików na taką postawę jest mówienie: „Jeśli odchodzisz z Kościoła, skazujesz się na potępienie. Nie chcesz mieć z nami do czynienia, to my z tobą też nie”. Zamiast tego lepiej podejść do takiej osoby z empatią i powiedzieć: „Twoja reakcja na Kościół jest w zupełności zrozumiała. Jeśli potrafisz, wybacz potworną krzywdę, którą jako Kościół ci wyrządziliśmy. Powiedz, czy coś możemy dla ciebie zrobić”. Najczęściej nawet nie trzeba nic mówić, wystarczą łzy i okazanie bliskości.

Kościoły lokalne, choćby w Stanach Zjednoczonych, wypłacały odszkodowania ofiarom. Wydaje się, że nie uniknie tego także Kościół w Polsce.

Zdaje się, że kilka amerykańskich diecezji przez to zbankrutowało, a jednak Kościół w USA dalej trwa, tyle że bez pałaców biskupich. I na dobre mu to wyszło! Być może podobnego wstrząsu potrzeba w Polsce. Utrata ziemskich majątków może pomóc w odbudowywaniu wiarygodności.

Ostatecznie można by się pocieszać zapewnieniem samego Jezusa, że bramy piekielne nie  przemogą Jego Kościoła (por. Mt 16,18)?

Mam wrażenie, że — powołując się na ten fragment Ewangelii — za łatwo załatwiamy sobie sprawę. To prawda, że Kościół przetrwa, ale nie mamy wcale obiecane, w jakiej formie i gdzie dokładnie. Pan Bóg sobie bez nas poradzi. Kiedyś Afryka Północna była chrześcijańska, a dziś nie jest. Nie wpadajmy zatem w panikę, że gdzieś Kościół jako instytucja przestaje istnieć — odrodzi się.

Struktury nie są wieczne.

Nie są. Jezus nam nie obiecał, że na tym świecie będą ekscelencje, prałaci, infułaci, kanonicy, proboszczowie. Nie obiecał, że będą kancelarie parafialne czy wizytacje biskupie. To wszystko jest czasowe.

Już dziś widzimy, że — za sprawą Franciszka — centrum Kościoła wyraźnie przesuwa się z Europy ku Azji czy Ameryce Południowej. Skoro Chrystus żyje w swoim Kościele, to mamy do czynienia z rzeczywistością dynamiczną, zmienną. Dlatego ostatecznie o istnienie Kościoła jako takiego nie musimy się martwić, powinniśmy jednak rzeczywiście troszczyć się o to, czy Kościół zawsze będzie tam, gdzie my jesteśmy.

 

Fragment pochodzi z książki "Innego cudu nie będzie. Rozmowy o wierze i niewierze" wydanej przez wydawnictwo WAM. Więcej znajdziesz tutaj.

jezuita, poeta i publicysta, absolwent KUL, wykładowca homiletyki w Collegium Bobolanum Papieskiego Wydziału Teologicznego. Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autor wielu książek, w tym kilku tomów poetyckich

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Wacław Oszajca SJ, Damian Jankowski

Czasem trzeba stracić wiarę, by uwierzyć naprawdę

Wiara przestała być czymś oczywistym. Kościół przechodzi kryzysy, mierząc się z dramatem wykorzystania seksualnego oraz licznymi problemami związanymi z klerykalizmem, celibatem i skostniałymi strukturami, które niszczą wspólnotę. Czy...

Skomentuj artykuł

Wacław Oszajca SJ: zamiast hierarchów mówiących o atakach na Kościół, wolę słuchać Franciszka
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.